podglądam Cię ostatnio... Jesteś tak rozkosznie pogryziony! Doskonale to rozumiem, bo kiedy patrzę na Ciebie, sama mam ochotę Cię ugryźć. Muszę Ci coś wyznać, wolę żebyś usłyszał to ode mnie niż przyłapał mnie na gorącym uczynku, lub dowiedział się przypadkiem... Niedawno podziwiałam też inne księżyce, księżyce Jowisza. Jednak nie ma powodów do zazdrości, bo Ty jesteś jedyny, a tamci są trzej. W dodatku Ty jesteś na wyciągnięcie ręki... Gdybym się uparła, mogłabym Cię pocałować. I wiesz, zastanawiam się, bo mówią że w Kosmosie nie ma grawitacji, a mnie Kosmos tak bardzo przyciąga. Z tej okazji obejrzałam film „Interstellar”, który trwał trzy godziny, ale miałam wrażenie jakby upłynęło w tym czasie siedem lat ziemskich. No w każdym razie, nie oglądaj go, bo nie wiem ile to lat księżycowych, ale z pewnością kosmiczne nudy. Chciałam Ci powiedzieć, że Ty i ten cały kosmiczny amfiteatr jesteście sto razy lepsi niż hollywoodzkie produkcje.
Tymczasem zajmuję się sprawami okołoziemskimi. Jak chociażby wczoraj - postanowiliśmy wchłonąć całe ciepło pierwszego prawdziwie wiosennego dnia, bezwstydnie migdaliliśmy się ze słońcem, wybiegaliśmy nogi na palcu zabaw, wychodziliśmy buty na spacerze, wymarszczyliśmy twarze mrużąc oczy i śmiejąc się nieopacznie, a na koniec kupiliśmy kilo mandarynek na kolacje, a co tam! Wracaliśmy do domu, kiedy już byłeś na niebie Drogi Księżycu, w swojej majestatycznej połowie i płaszczu z mglistej aureoli. Zahipnotyzowałeś nas tak bardzo, że nie zauważyliśmy, kiedy nasza kolacja wymknęła się z siatki, którą niósł Lolek. Kilo mandarynek skurczyło się do dwóch sztuk. Cóż mogliśmy zrobić? Zawróciliśmy tym mandaryńskim szlakiem szukając naszych owoców, które jak się okazało beztrosko wylegiwały się na przecznicach i chodnikach. Sam widzisz Miły Księżycu, sprawy wielkiej grawitacji...
- Wyglądasz, jak sierota mamo – oznajmił wczoraj ze spokojem Pan Lolenty, po czym opuścił toaletę zostawiwszy mnie sam na sam z tą parszywą czułostką. Niewątpliwie wymagałam lekkiej kosmetycznej troski, już dawno pogodziłam się tym, że hasztag #nomakeup mnie nie dotyczy. Zdjęcie mojego roznegliżowanego lica na instagramie, muśniętego jedynie ospałością nocną, byłoby niczym rzucenie granatu pośród białe talerze z precyzyjnie wydzierganą jarmużową instalacją. Żal tych talerzy i nie ma co rzucać świni między perły. Odpaliłam więc po rumieńcu na każdym policzku, zasiliłam światową populację rzęs wachlarzem własnych i dorysowałam usta w miejscu gdzie ich brakuje. „Sierota, pfff...” - zakasowałm Lolka w myślach tą ciętą ripostą po czym uświadomiłam sobie, że nogi w odcieniu alabaster/gips były modne ostatnio w średniowieczu, a teraz mamy dopiero lata 70te i chociaż mój szafiarski honor wymaga umiejętności antycypowania trendów to jednak są jakieś granice. Szczęśliwie posiadam specyfik, który w mgnieniu oka zamienia gips w smagły #glow. Rozlałam więc więc tę sztuczną opaleniznę po moich alabastrowych nogach uzyskując może nie tyle ponętny brąz ile sepię, wtedy właśnie do łazienki ponownie zajrzał Lolek i bezlitośnie rozstrzelił mnie pytaniem „mamo, dlaczego smarujesz się keczupem?”. #keeptrying
***
„I lakieru do włosów chciały dziewczęta, i tuszu do rzęs, i lakieru do paznokci. W łóżkach pod poduszkami leżało sześć pudełek z tuszem do rzęs. Sześć dziewcząt pluło do pudełek i mieszało sadzę wykałaczką, póki nie oblepiło jej czarne ciasto. Potem otwierały szeroko oczy. Wykałaczka drapała powiekę, rzęsy robiły się czarne i gęste. Jednak po godzinie pojawiały się na nich szare plamy. Ślina wysychała i sadza opadała na policzki. Dziewczęta pragnęły sadzy na policzkach, sadzy do rzęs (...)” (Herta Muller, "Sercątko")
Pamiętam jakby to było wczoraj. Wiejska biblioteka. Od progu obłędny zapach tysiąca zmęczonych książek, cisza przerywana śpiewem ptaków, szmerem podłogi, szelestem drzwi. I pani bibliotekarka, najmilsza osoba na świecie troskliwie reanimująca każdą dogorywającą książkę. I jeszcze ja, zgubiona pośród regałów, łapczywie szukająca literki „l”. L jak Lindgren. Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn, Pippi Pończoszanka, Bracia Lwie Serce ( pierwsza książka w moim życiu, którą pobrudziłam łzami). L, ł, m... Montgomery, Lucy Maud. Ania z Zielonego Wzgórza połyskująca nowością na tle książkowego plebsu, nadszarpniętego zębem wszelakim i pieszczonego tłustymi palcami. Ale ja wolę plebs, mam słabość do książkowych kalek, do tych po transplantacji okładki i transfuzji kartek. Do tych, w których więcej jest śladów ludzkiego dna niż liter, uwielbiam te pożółkłe czasem. Ania to pierwsza książka, z którą spędzam noc i witam wschód słońca. Kiedy kończę czytać ostatnie zdanie całej serii, płaczę niemal tak rzewnie, jak przy Braciach Lwie Serce. Przeklinam dzień, w którym pośród sennych regałów wpadłam na literkę M, jak Montgomery. Już nigdy nie przeczytam Ani po raz pierwszy. Ale jest jeszcze Musierowicz, ogromna pociecha po utraconej Ani. Powoli odkrywam mroczniejsze zakamarki biblioteki – na uboczu, w nieuczęszczanej alejce czai się ponury regał, gdzie tłoczą się szczelnie ułożone kryminały. Tak poznaję Agathę Christie, z którą szybko robię czarne interesy. Do domu szmugluję pisane krwią woluminy. Robię się podejrzliwa i przestaję ufać sąsiadom. W końcu zakochuję się w mężczyźnie, nazywa się Erich Maria Remarque. I wtedy dociera do mnie, że książki to litery i łzy. Remarque zostawiam dla Kapuścińskiego (lata później szlag mnie trafi, że koloryzował, ale szybko mu wybaczę, kto nie koloryzuje niech pierwszy rzuci kamieniem!) Po Kapuścińskim odkrywam Herlinga-Grudzińskiego, tak trafiam do książkowych łagrów i obozów, które na zawsze uczą mnie, że jeśli nie będę umiała docenić dobrej książki, pysznej kawy i pięknych kwiatów to nigdy nie będę szczęśliwa.
Na moim osiedlu jest biblioteka z wczoraj. Pachnie tak samo, jak ta z dzieciństwa. Obejrzycie wystawę z pomalowanego farbami makaronu i ręcznie robione „gazetki” o pisarzach. Jest też pani bibliotekarka – najmilsza osoba na świecie, czule nadająca książkom kolejne życia. Panuje dokładnie ten sam zapach i wielmoży się cisza. I byłam tam kilka dni temu ja – łapczywie szukająca szlachetnych liter.
Jeśli znajdziecie coś lepszego niż dobra książka, pyszna kawa i piękne kwiaty to koniecznie dajcie mi znać!
Jedziemy w Bieszczady! Macham do Was z konfekcyjnych okopów. Sytuacja na froncie jest tragiczna i nie wiem czy podołam podczas kolejnego desantu ubrań do walizek. Trzymajcie za mnie kciuki, fiasko wydaje się bliskie, widzę siebie nieruchomo leżącą w pogorzelisku ubrań.
Proszę, zapamiętajcie mnie taką jak na zdjęciach – uśmiechniętą pośród kwiatów, albowiem tam gdzie wyruszam temperatura wroga jest ludziom i kwiatom. Być może nie zdołam wykrzesać z siebie uśmiechu, wszystko jest możliwe.
Chyba potrzebowałam jakiejś okrągłej daty żeby do Was wrócić. Dziś jest nasza ósma rocznica ślubu, są też trzecie urodziny Lolka. Więc chyba wystarczy. Chwilę mnie nie było, pytacie czemu i zapewne mogłabym wyłgać jakąś rzewną historię. Tymczasem prawda jest ubożuchna niczym stajenka betlejemska. Otóż Moi Drodzy, miałam dosyć. Jakby to powiedział mój stary znajomy, symulujący angola z bolesnym polskim akcentem, „aj hew dac ynaf”. Od siedmiu lat moje życie wypełnione jest szczelnie ludźmi, którzy mają poniżej metra wzrostu i powyżej miliona pytań na godzinę, z czego 90% jest brutalnie alogicznych, jak chociażby „skąd nie masz tej torebki mamo?”. W rubryce zawód wpisuję „mothercleaner”.
Miłość rodzicielska jest najbardziej niedorzecznym uczuciem, jakiego przyszło mi doświadczyć. Posłuchajcie tego. Wyjechaliśmy ostatnio na trzy dni, bez dzieci. Odliczałam sekundy do wyjazdu, obawiając się, że nie dożyję tej chwili, bo wyskoczę przez okno. Po piętnastu minutach od wyjazdu z domu nie mogłam sobie już przypomnieć czemu chciałam skakać z okna, po godzinie chciałam dzwonić żeby usłyszeć ich głosy, po trzech godzinach miałam wyrzuty, że osierociłam dziatwę, po dwudziestu czterech godzinach na widok innych dzieci miałam skurcze macicy. Ostatecznie wróciliśmy kilka godzin wcześniej, przywiodły nas (jak sądzę, bo teraz już nie pamiętam), tęsknota i miłość rodzicielska. Na widok dzieci ścisnęło mnie w gardle, jak mogłam w ogóle chcieć bez nich wyjechać? Po piętnastu minutach przypomniało mi się jak, po pół godzinie chciałam cofnąć czas, dwóch godzinach nie mogłam uwierzyć, że skróciliśmy swój urlop o kilka godzin żeby wrócić do tego piekielnego sajgonu. Odzyskałam natomiast pamięć i wiedziałam już dlaczego chciałam skakać z okna.
Wiem, że wypłaczę jeszcze za nimi oczy. Że będę tęsknić do czasów ścian upstrzonych keczupowymi freskami z autografem autora, do łazienki tonącej w wodzie po zwykłym myciu zębów, do zawodów z pink ponga z użyciem jedzenia, do szyb przez które podobno kiedyś coś było widać, do plasteliny sumiennie wtartej w dywan, do rozlanego mleka, potłuczonego słoika miodu, kanapy z nutellą, plazmy poharatanej nożem, ray banów po amputacji zauszników, pobudek o wschodzie słońca i śmiertelnej dawki decybeli na metr kwadratowy... Wiem, że nie będzie już w moim życiu ważniejszych ludzi i silniejszej miłości. Wiem, że być może to ja jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Wiem, że mam nieprzyzwoicie dużo! Wiem po tysiąckroć! Czasem po prostu brakuje kamieni.*
Nic nie poradzę, że tęskno mi do świata dorosłych. Nie chcę walczyć o porządek, jak Polska o niepodległość! Mam tylko kilka skromnych postulatów: Białych ścian. Mleka w kartonie. Kanapek z nutellą. Nigdy więcej wschodów słońca. Ujemnej liczby decybeli.
Po prostu.
A Was Kochani Czytelnicy przepraszam za moją absencję. Oberwaliście rykoszetem. Nie mieliście nic wspólnego z moim zniknięciem. Natomiast to, że wracam to całkowicie Wasza wina.
Tęskniłam!
PS Pierwsze zdjęcie obrazuje, jak bardzo jest mi głupio, że Was tak osierociłam. * Cytat z Forresta Gumpa.
Myślę, że mogę wyjawić Wam faktyczny powód mojej absencji. Otóż tak naprawdę chodziło o moje włosy. Chciałam żeby odrosły. Spójrzcie na mnie teraz, jestem żywym przykładem na to, że z głupoty się nie wyrasta. Mam wręcz wrażenie, że moja głupota rosła wraz ze mną trzydzieści lat aż dojrzałyśmy wspólnie do tego, żeby zrobić coś wybitnie durnego. Być może pamiętacie moje włosy. Były piękne, długie gęste i od najmłodszych lat były moim znakiem firmowym. Któregoś dnia uznałam, że ich uroda mnie uwiera i że to nie fair w stosunku do wielu innych włosów na świecie, że moje są takie ładne, a inne niekoniecznie. Image may be NSFW. Clik here to view.
Postanowiłam błyskawicznie zadziałać. Nie wiem czy wiecie, ale włosy bardzo szybko się palą (więc nie róbcie tego w domu). Uznałam, że będzie to najlepszy sposób na oszpecenie się. Dokonałam riserczu internetowego celem znalezieni fryzjera, który bezbłędnie rozprawia się z włosami za jednym zamachem. No i znalazłam. To bardzo popularny salon w Lublinie. Zawsze jest tłum klientów i rzesza fryzjerów oraz dwie myjki. Oznacza to, że fryzjer wraz ze swoim klientem musi ustawić się w kolejce do tejże. Zbrodnia doskonała! Ty czekasz aż przyjdzie Twoja kolej mycia włosów podczas kiedy rozjaśniacz spokojnie trawi twoją czuprynę. Kiedy w końcu przychodzi twoja kolej, nie ma czego już myć! Sprytne. Gdybyście byli zainteresowani podobnym zabiegiem, nazywa się on „profesjonalne długotrwałe wypalanie włosa do żywego”, polecam. Sara Ferreira. Image may be NSFW. Clik here to view.
Włosy po zabiegu „profesjonalne długotrwałe wypalanie włosa do żywego”
Najpierw byłam zachwycona efektem, wszak wyglądałam jak Wieczny Joe z Mad Maxa, taki wiecie, buntowniczy look na maksa. Bluzgi same cisnęły mi się na usta. Po prostu takiej fryzury nie należy kalać szlachetną polszczyzną. Czegoś mi jednak brakowało, aby mój look był spójny - fajki w ręku, kolczyka w nosie, wytatuowanego przedramienia i szramy na twarzy. Majkel nie zgodził się na te drobne zabiegi upiększające. W związku z czym nadal byłam dziewczyną z dobrego domu, tyle że z pogorzeliskiem na glacy.
Ponieważ nie miałam już czego czesać, zostało mi tylko przeczesywanie internetów w celu znalezienia skutecznego nawozu na porost włosów. Czego tam nie było! Zaiste ludzie całują ropuchy i chodzą na cmentarze o północy wierząc, że to przyniesie porost włosa o 30cm na miesiąc ( a ja swoje gęste pół metra, jeb i po krzyku). Początkowo próbowałam wszystkiego, poza tym, co mogło mnie trwale okaleczyć na ciele i umyśle. W efekcie wszystkie okoliczne drogerie zaczęły świecić pustkami, cały ich asortyment zalegał u mnie w domu. Ja zaś zaczęłam chodzić w czapkach, pod którymi skrywałam mroczne sekrety – włosy w masce z banana i jajka , włosy w glucie z siemienia lnianego, włosy w oleju kokosowym, włosy w papce z awokado, włosy w masce z placenty (tak tak panowie, dobrze przeczytaliście), itp. Efekty tych wszystkich zabiegów zszokowały mnie, albowiem były zerowe. Miałam wręcz wrażenie, że włosy się cofają się w rozwoju, wrastają do głowy i powodują ucisk mózgu. Na tym etapie wiedziałam już czym jest życie bez włosów, czy chciałam doświadczyć życia bez rozumu? Otóż nie. Odpuściłam. Zostawiłam włosy w spokoju. Zaczęły nieśmiało wychodzić obawiając się kolejnego jajecznego desantu. Kiedy ten nie nastąpił poczuły się swobodniej. Image may be NSFW. Clik here to view.
Włosy po roku niefarbowania i zapuszczania
Asceza – to mój najnowszy sposób na pielęgnację włosów. Kropla szamponu, kapka odżywki, rzadkie mycie. Włosowe eksperymenty doprowadziły mnie do jednego zasadniczego wniosku – działając od zewnątrz nie osiągniemy żadnych spektakularnych efektów, nieważne ile poświęcimy czasu i pieniędzy. Cierpliwość i właściwa dieta – to najskuteczniejsze sposoby. Wszystkim polecam konsekwentne picie siemienia lnianego. W ciągu ostatnich miesięcy to mój cały zestaw do pielęgnacji włosów.
1. Szampon jajeczny, Barwa. Cena ok. 5zł. Szukałam czegoś co dobrze oczyszcza włosy, ale nie wysusza. Jednak od szamponu nie oczekuję wiele poza myciem właśnie. 2.Odżywka Nivea Long Hair Repair. Cena w promocji ok. 7zł. Nie ma sobie równych. Będąc w szale eksperymentalnym wypróbowałam absolutnie wszystkiego również z najwyższych cenowych półek. Tej odżywce każda inna może co najwyżej czyścić włosy. 3.Odżywka dwufazowa w sparyu Marien z aloesem. Cena ok. 30 zł. Kupiłam ją w salonie fryzjerskim zaskoczona miękkością swoich włosów. Kiedy podpytałam mojej fryzjerki Asi, co sprawiło, że włosy są tak przyjemne w dotyku, wskazała na tę odżywkę. Zasugerowała też, że moja czupryna nie wymagają użycia odżywki ze spłukiwaniem każdorazowo. Od tej pory odżywkę stosuję bardziej jako maskę. Po każdym myciu zaś, włosy spryskuję specyfikiem od Marien. W moim wypadku sprawdza się to wybornie. 4.Siemię lniane – jego picie weszło mi w krew. Skutki uboczne to lepsza cera i mocniejsze paznokcie. Warto zainwestować w to złote. Dostępne niemal wszędzie, jak chociażby w Rossmanie za ok. 8zł. Dwie łyżki siemienia gotujecie przez ok. 3 minuty. Następnie miksujemy (albo nie, ja wolę zmiksowane) i pijemy.
Najczęściej zadawane przez Was pytania: Czym farbuję włosy? Od ponad roku nie farbowałam włosów. Miodowy blond to mój naturalny kolor. Dodatkowo moje włosy są bardzo podatne na dzialanie słońca. Momentalnie tworzą się na nich jasne refleksy.
Jak często myję włosy? Zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Przez dwa dni chodzę w rozpuszczonych, na trzeci dzień fantazyjnie upinam. Zamiast suchego szamponu używam pudru dla niemowląt Babydream z Rossmana. Wystarczy rozetrzeć go w dłoniach, wetrzeć we włosy, a następnie rozczesać. Voila!
Gdzie chodzę do fryzjera? Moje włosy uratowały dziewczyny z Mafii Piękna w Lublinie. Gdyby nie one zapewne stałabym się Brzydką Łysą Babą. Tam poznałam Asię, która obecnie czuwa nad moimi włosami. Asię znajdziecie w salonie Kadus na ul. Jutrzenki w Lublinie.
Czy suszę i prostuję włosy? Suszę, jak najbardziej. Letnim strumieniem powietrza, ruchem zamykającym łuskę włosa. To mit, że suszenie niszczy włosy, natomiast należy wiedzieć, jak robić to właściwie. Pamiętajcie, że mokrych włosów nie rozczesujemy, są wtedy bardzo bezbronne i podatne na urazy mechaniczne. Nie prostuję włosów. Mam lokówkę ceramiczną i czasem wywijam pojedyncze pasma, jednak robię to od święta.
Kochani, jaki morał płynie z tej bajki? Kiedy mamy coś ładnego nie upiększajmy tego na siłę.
Noc letnia czeka cierpliwie, czy księżyc spłynie, zabrzęknie, czy zejdzie ulicą Grodzką w dół. On się srebrliwie rozpływa w rosie porannej, w zapachu ziół.
Hej Miasto! Za moment wybije 23, a ty mnie znów kokietujesz. Rześkim podmuchem, koncertem cykad, zorzą świateł miejskich, ludzkim bełkotem nocnym. Wylegujesz się beztrosko na moim ciepłym tarasie. Biorę Cię w ciemno, biorę Cię za dnia. Wszytko Ci ostatnio wybaczam. Migdalę się z Tobą w zaułkach, czulimy się w bramach, sumiennie wydeptuję Twoje chodniki, wysiaduję Twoje murki, wyleguję Twoje trawniki. Chwalę się Tobą. Warszawa mówi, że dobrze karmisz i dziwi się, że jesteś nocnym markiem.
O Miasto Moje! Noc jeszcze młoda, chodź potętnimy razem!
Wspaniałe wieści! Nadciągają sztukmistrze z całego świata. Już w najbliższy czwartek rozwieszą swój podniebny deptak i zwiększą ruch na nieboskłonie. Znowu lubelskie kamienice zapłoną zorzą lipcową, na każdym rogu spotkasz kuglarza i artystę ulicznego. Lublin zamieni się w gigantyczny teatr, gdzie łatwiej o aktora niż przechodnia, a jeśli chcesz zgubić się w tłumie musisz być wybornym dziwakiem.
Uwielbiam ten czas! Stolica kuglarzy przenosi się nagle do Lublina. Bo właśnie tu odradza się sztuka nowego cyrku, a CARNAVAL SZTUKMISTRZÓW jest największym w swojej kategorii w Europie. W tym roku odbędzie się już po raz szósty, w dniach 23-26 lipca. I jeżeli macie ochotę połknąć trochę ognia i pobyczyć się na Miejskiej Plaży to nie może Was zabraknąć. Dzieciom polecam Klanzowe Miasteczko Zabaw Niezwykłych, a dorosłym Klub Festiwalowy. Zapraszamy do centrum cyrkowego wszechświata. Zapraszamy do Lublina!
Lolek zdmuchuje świeczki na torcie urodzinowym. - A teraz pomyśl życzenie. Czego najbardziej byś sobie życzył? - Najbardziej bym sobie życzył tortu.
***
Lolek: Mogę skoczyć z łóżka (piętrowego)? Ciocia: No coś ty! Zrobisz sobie krzywdę! Lolek: Skoczę bardzo powoli...
***
Szukamy telefonu Majkela. Ja: Czekajcie, zadzwonię do taty. Ąfel: Nie dzwoń do taty, bo on nie wie gdzie jest jego telefon.
***
Dzieci bawią się w sklep. Ąfel: Ile to kosztuje? Zbynio: Osiemset milionów. Ąfel: Lolek, podaj mi portfel.
***
Ja (rozczulona): Jesteś taki śliczny!! Wyglądasz jak rumiane jabłuszko... Lolek (beznamietnie): A ty jak ziemniak.
***
Lolek porywa moją bluzkę i pyta: - Mamo, mogę przymierzyć te sukienkę? Na co ja, lekko poirytowana, bo raz że późno, dwa że to nie sukienka, więc mówię : - Nie, nie możesz tego przymierzyć, bo ani nie jesteś dziewczyną ani... - tu brakuje mi słów, nie wiem czy zaczynać dyskusję, że to nie sukienka, na co Lolek zszokowany: - Ani chłopakiem?!!
Image may be NSFW. Clik here to view. Jeśli dane nam będzie kiedyś wystąpić w jakimś teleturnieju to na wszelki wypadek zapamiętajcie, że po pierwsze primo bardzo lubię gotować, a po drugie primo uwielbiam tarty. Tarta to takie podstępne danie, bo nawet człowiek, który na co dzień ma problem z upichceniem kubka herbaty, zrobi je ze szczyptą dobrej woli. Co więcej, znajomi zaczną rozpływać się nad marnowanym talentem kulinarnym. Kiedy więc czuję się niedopieszczona, a goście w drodze, stawiam na tę tartę. Niestety, ja poczęstowałam nią już chyba wszystkich i czas na nowe danie popisowe, albowiem nie chcę żeby przyległa do mnie łatka kucharki jednego dania. Ale Wy macie dziś szczęście, kulinarne peany dopiero przed Wami.
Muszę się pochwalić, że sama wymyśliłam tę tartę. Nie twierdzę, że gdzieś tam odmętach internetu nie istnieje przepis na identyczną, niemniej nie korzystałam z przepisu. Oto lista składników na spód: 1. 1,75 szklanki mąki pszennej (może być pełnoziarnista) 2. 150 gram masła (czyli niecała kostka) 3. Jedno jajko 4. Szczypta soli
Lista składników na nadzienie: 1. Śmietana 18% duża (dla dbających przesadnie o formę może być jogurt ;)) 2. Mały jogurt 3. Cztery jajka 4. 10 plasterków wędzonego boczku 5. 6 ząbków czosnku 6. 1 pomidor 7. Świeża bazylia i tymianek (jeśli nie macie świeżych ziół mogą być te z torebki) 8. Czerwone pesto – opcjonalnie, ale jeśli chcecie np. wedrzeć się przez żołądek do czyjegoś serca, obligatoryjnie! 9. Sól i pieprz
Image may be NSFW. Clik here to view. Wykonanie spodu. Spód do tarty jest kluczowy! Musi być chrupiący i dopieczony. Próbowałam wielu różnych sposobów na ciasto, ten jest najlepszy i niezawodny.
Mąkę, pokrojone masło i szczyptę soli wrzucamy do miksera, kiedy składniki zbiją się w grudki dodajemy całe jajko. Kiedy masa stanie się gładka, lepimy z niej kulę i na godzinę zamykamy w zamrażarce. Po tym czasie wyjmujemy kulę, czekamy aż odrobinę zmięknie tak żeby móc pokroić ją w plastry. Następnie dokładnie wylepiamy nią formę, robimy dziurki (to bardzo istotne, inaczej masa może urosnąć niczym biszkopt, a tego nie chcemy!) i wstawiamy do lodówki. Teraz spokojnie bierzemy się za nadzienie.
Wykonanie nadzienia. Do miski wrzucamy śmietanę, jogurt (opcjonalnie starty ser), 3 zgniecione ząbki czosnku, sól i pieprz. Wszystko mieszamy i próbujemy, jeśli masa jest dobrze doprawiona, dodajemy jajka i ponownie mieszamy. Teraz na patelni podsmażamy pokrojony boczek, dodajmy pozostałe trzy ząbki czosnku (oczywiście nie w całości!). Kiedy boczek jest gotowy wrzucamy garść świeżych posiekanych ziół. Pomidory kroimy w plastry.
Image may be NSFW. Clik here to view. Piekarnik nastawiamy na 190 stopni C. Kiedy się rozgrzeje, wstawiamy nasz spód i pieczemy ok 20 minut. Spód musi się zarumienić i to tak konkretnie, 20 minut może nie wystarczyć. Kiedy jest już rumiany, wyjmujemy go z piekarnika, a temperaturę ustawiamy na 160 stopni C. Na gorący spód delikatnie wylewamy śmietanową masę (jest bardzo wodnista, wiem! Nie ma się czym martwić, taka ma być) i wstawiamy ponownie do piekarnika na ok 10-15 minut. Chodzi o to żeby masa odrobinę zgęstniała i pomidory, które za moment na niej ułożycie, nie utopiły się. Po tym czasie wyjmujemy prawie gotową tartę z pieca, dokładamy boczek, na wierzch pomidory i kolejna garść świeżych posiekanych ziół. Tarta wędruje teraz do pieca na kolejne 10 minut. Po tym czasie, wyłączcie i uchylcie piec, pozwólcie tarcie jeszcze chwilę tam posiedzieć.
Dla efektu „wow” przed samym podaniem, posmarujcie tartę pomidorowym pesto i posypcie ziołami (jak na ostatnim zdjęciu).
Voila! Teraz możecie już pieścić swoje kubki smakowe pyszną tartą, a uszy komplementami.
1. Śniadanie na tarasie. 2. Spacer na zdrowie. 3. Lody na ochłodę. 4. Plac zabaw na Wallenroda. 5. Chłodnik na obiad. 6. Pływanie na basenie. 7. Naleśniki na kolację. 8. Bajka na dobranoc. 9. Wieczór na tarasie.
Przyjechali. Rzucili urok na miasto. I zostawili je urzeczone. Tak po prostu. Znowu tu byli Sztukmistrze. Znowu były harce na niebie, tańce na ziemi, hulańce, swawole! Znowu deptakiem popłynęła wartka rzeka ludzka, znowu pozwoliliśmy się jej ponieść! Znów był Carnaval Sztukmistrzów i znowu mi smutno, że muszę mówić o nim w czasie przeszłym.
Ale zacznijmy od początku. Sztukmistrzowanie zaczęliśmy od słonecznej kąpieli na miejskiej plaży. Dzieci rozpaczały, że nie pozwalam im nurkować w fontannie, wszak to ich naturalne środowisko! Ostatecznie pozwoliłam zadecydować swojemu wewnętrznemu dziecku, które na co dzień ma zakneblowane usta (na wszelki wypadek). Negocjacje pomiędzy moim wewnętrznym dzieckiem i zewnętrzną trójką doprowadziły do ugody. Strony wyraziły zgodę na wejście do wody, z wyłączeniem picia jej oraz nurkowania. Sprawiedliwości nie stało się zadość, albowiem Lolek dzięki wzrostowi godnemu dorodnego krasnala, zanurzył się niemal cały, podczas gdy Zbyniowi ledwo zakryło kostki. Kompromis znaleźliśmy pobliskim Placu Zabaw Niezwykłych, gdzie każde dziecko, bez względu na wzrost, znalazło coś dla siebie. Były wyścigi ślimaków, zjeżdżanie „prawie na sankach”, magiczne rysowanie i skrzynia zmysłów. Cuda niewidy. Nacudowani po uszy, obraliśmy za cel Stare Miasto. Miejska legenda głosiła, jakoby działy się tam rzeczy o jakich słyszeli tylko najstarsi sztukmistrze. Postanowiliśmy to własnoocznie zweryfikować. I faktycznie, stare kamienice na Rynku powleczone były pajęczyną, po której z zwinnie stąpały pająki przebrane za ludzi... Tłum wzdychał z zachwytu, a my parliśmy dzielnie do przodu, gdzie na Palcu po Farze suto mydliły się bańki i pękały niczym marzenia ludzkie w zderzeniu z arsenałem parasoli beztrosko kołyszących się na wietrze. Staliśmy, jak urzeczeni susząc oczy do łez i rejestrując w głowach ten obłędny widok. A potem poszliśmy dalej hej w Lublin, karmiąc miejską legendę o dziwach, jakie mają miejsce na Starym Mieście.
Tymczasem na Błoniach pod zamkiem spotkaliśmy dalekich krewnych – kuglarzy, którzy odkrywali tajniki swej sztuki za symboliczny uśmiech. Dzieci mogły więc bezkarnie robić wszystko to czego w domu zabraniam, jak chociażby rzucanie talerzami czy eksperymenty z hula-hop (kto doświadczył hula-hop uderzającego o parkiet, ten wie o czym mówię). I tak stąpaliśmy ochoczo po deskach ulicznego teatru, czasem będąc widownią, a czasem aktorem. Zgodnie z protokołem gubiliśmy się w tłumie i legalnie traciliśmy rozum.
A potem przyszła burza, w płaszczu z błyskawic. Nad Lublinem zebrały się czarne chmury i pociemniało... Ale legenda miejska głosi, że było to kolejne dzieło Sztukmistrzów.
Nadaję do Was z wysypiska ubrań czyli naturalnego środowiska każdej szafiarki. Czuję, że gdzieś w tej niekończącej się stercie łachów, nieopatrznie pogrzebałam wenę. Trzymajcie kciuki żebym nie podzieliła jej losu i na wieki spoczęła w tym konfekcyjnym kurhanie.
Na co dzień oczywiście marnuję tyle czasu, ile to możliwe na strojenie się, wszak szafiarski honor zobowiązuje. Dziś jednak moje bliskie spotkanie z garderobą ma zgoła inną przyczynę – otóż pakujemy się na wakacje. Nie do końca wiem kim jest matka trójki dzieci pakująca rodzinę na wakacje. Jestem rozdarta pomiędzy prorokiem, strategiem, logistykiem, magikiem, stylistą, organizatorem imprez i człowiekiem orkiestrą. Na przykład wczoraj objawiła mi się Dobra Pogoda i powiedziała, że nie opuści nas kolejne dwa tygodnie. Musiałam więc opracować specjalną strategię działania w upale, następnie zaś zajęłam się oszacowywaniem popytu uczestników eskapady na różniste surowce, jak chociażby rowery, pontony, woda pitna czy wyżej wspomniane ubrania. Nie trzeba matematyka, żeby policzyć, że zmieszczenie całego dobytku w samochodzie wymaga magika. Voila! W tych sromotnych chwilach sam na sam z konfekcyjnym tsunami, posiłkuję się poradnikiem o pakowaniu opracowanym przez Marysię. W ramach punktu pierwszego, a zarazem kluczowego wystawiłam dzieci na OLXie, ale jeszcze nikt się po nie nie zgłosił. Płynnie przeszłam więc do punktu drugiego i spożyłam całą tabliczkę czekolady. Niestety nie mam w domu alkoholu więc zrobiłam sobie zasłużoną przerwę i stukam do Was na klawiaturze.
PS Kolejna para sandałów zasiliła moją prywatną galerię butów, która docelowo ma być największym muzeum obuwnictwa w Polsce.
Dziś mam dla Ciebie zaledwie pocztówki z wakacji i pozdrowienia gorące, jak pogoda w Polsce. Piszę szybko, łapczywie chłepcąc litery zaklęte w klawiaturę, bo tam skąd przybywam internet dostajesz na kartki. Jest błogo (oczywiście nie licząc momentów ciszy przerywanej dziecięcym skowytem rodem z taniego horroru o egzorcyzmach, albowiem ktoś gdzieś kiedyś widział osę). Pewnie zachodzisz w głowę Drogi Pamiętniczku gdzie spędzam wakacje. Otóż postanowiliśmy wybrać się w Przeszłość, która położona jest zaskakująco blisko Teraźniejszości i Lublina. Ugrzęźliśmy w realu po kostki, utopiliśmy wirtual w jeziorze ciepłym jak zupa. Gdybyś nas szukał to jesteśmy za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma tysiącami trzcin, nie pytaj GPSa, bo nie wie.
Pogadałabym z Tobą jeszcze, ale mój dzienny przydział internetu właśnie się kończy. Ahoj!
Wróciliśmy! Wyprodukowaliśmy jakąś kosmiczną ilość wspomnień i z radością przytargaliśmy je do Lublina. Pławiliśmy się w doborowym towarzystwie i w ciepłej przejrzystej wodzie. Umarliśmy ze śmiechu, zagadaliśmy się na śmierć, piliśmy wino z metalowych kubków, słuchaliśmy najlepszej muzyki i wszystko zagryzaliśmy nieprzyzwoicie dobrym żarciem. O poranku bezpardonowo smagało nas słońce, chwytało za chabety i wlekło na plażę. I znowu musieliśmy się pławić i topić smutki w jeziorze. A nocą gapiliśmy się w niebo i łapaliśmy w sieć wspomnień zastępy Perseid.
Jak słowo daję, te wakacje były chyba dwadzieścia lat temu!
Wracaliśmy z wywczasu drogą okrężną – przez Tatry. Cudem nie obudziliśmy Śpiącego Rycerza i cudem dotarliśmy na sam szczyt Sarniej Skały.
Jesteśmy w domu. Mentalnie jestem w górach, fizycznie też. Łańcuch górski Brudne Łachy właśnie rzucił mi wyzwanie.
Zostawiam Was z garstką epickich tekstów.
*** Lolek: Nie mogę ci pomóc, bo wykonuję obowiązek!
*** Ąfel: To nie było wczoraj, to było pojutrze!
*** Lolek: Sofija, a ty lubisz się ograniczać?
*** Zbynio: Najważniejsza w ciele człowieka jest głowa. Ąfel: To prawda, bo bez głowy nie dałoby się jeść.
Jutro kończy się pewna era. Era decybeli. Era rozlanego mleka. Era życia na placu zabaw. Era samonapędzającego się bajzlu.
Od jutra mogę bezkarnie nosić czyste ubrania. Mogę wspiąć się na obcasy. Mogę otwarcie czytać książki. Mogę konsumować ciszę przed 20.00. Mogę iść z Tobą na kawę w południe, sama.
Jutro Zbynio, Ąfel i Lolek rozpoczynają wspólny rok szkolny. Do tornistrów pakują te swoje drogocenne decybele, rozlane mleko i bajzel. Zostawiają mnie samą. Będę skakać z radości i płakać z żalu. Jeszcze zatęsknię za tą krainą miodem i dziegciem płynącą...
Jutro kończy się era wymówek. Pojutrze będę musiała rozliczyć się z czasu. Co robię, gdy nie odpowiadam na absurdalne pytania? Co czytam, gdy nie są to bajki na dobranoc? Czego słucham jeśli nie Fasolek? Z kim spędzam czas jeśli nie z dziećmi?
Wczoraj cały dzień przechlipałam, do taktu z deszczem. Robiłam to ukradkiem, zwinnie łapiąc łzy w rękaw. Płakanie nie jest moją mocną stroną, konsekwentnie wstydzę się go od lat. Jeżeli kiedyś Drogi Czytelniku, przyjdzie Ci ze mną oglądać najsmutniejszy film świata, a po moim policzku nie sturla się ani jedna kropla płaczu, to wiedz, że właśnie nadwyrężam gardło, sumiennie połykając przed Tobą wszystkie łzy. Zatrzymuję je w sobie i kolekcjonuję, aż przychodzi taki dzień, jak ten wczorajszy, kiedy czuję, że jeżeli teraz nie wyruguję z siebie tego łzawego zbiornika to roztopię się, jak ten bałwan w ciepły zimowy dzień i zostaną ze mnie tylko włosy i pierścionki. Kluczem do zwolnienia mojej wewnętrznej zapory tamującej strumień łez jest dobry powód. Zapytasz, Drogi Czytelniku, jaki? Jeszcze niedawno powiedziałabym Ci, że powody są różne. Ale wczorajsza refleksja uświadomiła mi, że wszystkie moje powody do płaczu mają wspólny mianownik. I jakkolwiek nie chcę teraz zabrzmieć, jak Paulo Coelho czy kandydatka na miss, to rozbraja mnie zło. Za zło zawsze odpowiada człowiek.
Uwielbiam życie. Ktokolwiek mnie zna, czy zagląda na tego bloga, wie że jestem koneserką życia. Smakuję świat powoli, codziennie delektując się każdym drobiazgiem. Wszystkie pozornie błahe przyjemności zbieram do worka z napisem „życie”. Nie znajdziecie tam nic nadzwyczajnego. Ktoś powie „ot, bzdety” i będzie miał rację. Ale ja jestem trochę, jak dziecko kurczowo trzymające plastikowe badziewie, sądząc że to najprawdziwszy skarb. Dla kogoś mój worek to góra bzdetów. Gdybym nieopatrznie go zgubiła, a Ty znalazłbyś go na chodniku i zajrzał do środka, być może uznałbyś, że to same śmiecie. No cóż, dla mnie te śmiecie to perły.
Właśnie końca dobiega lato – moja ukochana pora roku. Jesień zawsze jest dla mnie wyzwaniem, muszę założyć grubsze szkła, żeby dostrzec jej zalety. Ale lato... Doprawdy nie wiem, czy w przyrodzie jest coś piękniejszego niż letni poranek, chyba tylko letni wieczór może mu dorównać. Opowiem Ci, jak wygląda mój letni poranek. Najpierw dom wypełnia się potwornym hałasem. To stary wysłużony ekspres do kawy, pręży się żeby zaimponować mi kolejną filiżanką i udowodnić, że nie jest gotów na emeryturę. Kiedy hałas ustaje, dom wypełnia się zapachem kawy. Nie wiem czy istnieje piękniejszy zapach... Filiżankę z całym tym bogactwem smakowo zapachowym wynoszę na taras. Z tarasu mam widok na świat. Puszczamy do siebie oko i świat mówi „bierz i jedz!” Biorę więc łyżkę i zachłannie nakładam sobie porządną porcję...
Uwielbiam niebo. Kosmos nieustannie mnie wzrusza. W tym roku na naszym tarasie zamieszkał niezwykły gość – teleskop. Po raz pierwszy zobaczyłam z bliska, jak pogryziony jest Księżyc i jak szybko ucieka sprzed obiektywu. Oglądałam Jowisza, na którym trwa nieustanna burza wielkości Ziemi, a która z mojej planety wygląda, jak broszka. I wreszcie mogłam podziwiać utęsknionego Saturna, który jest tak nierzeczywisty, jakby kosmos wypożyczył go z Jetsonów, a nie na odwrót. Naukowcy obliczyli, że jeśli istnieje życie pozaziemskie to odkryjemy je w najbliższym dziesięcioleciu. Wierzę im, bo kiedyś obliczyli, że są czarne dziury, a kilkadziesiąt lat później okazało się, że mieli rację. Jeśli chodzi o liczenie to liczę na naukowców właśnie. Jestem prawie pewna, że we wszechświecie jest życie, które nas szuka. I któregoś dnia, gdzieś tam niewyobrażalnie daleko, zostanie ogłoszony komunikat „znaleźliśmy życie! Na planecie, która nazywa się Ziemia”. Ten dzień będzie najważniejszym w historii tamtej planety.
I ruszą w drogę do nas. Jeśli wylądują przecznicę ode mnie, zobaczą ogród pełen kwiatów przecięty alejką prowadzącą do domu z innej epoki. Przypomina on dworek szlachecki. To zabawne, ale zawsze wyobrażałam sobie, że mieszka tam poeta. Nie wiem dlaczego. Jest coś w tym ogrodzie co wskazuje, że właściciel jest człowiekiem wrażliwym. Ogród porastają wszelakie kwiaty. Rosną bezładnie, robią z ogrodem co chcą, to kolorystyczny misz-masz, jakby żywy obraz impresjonisty. Rośliny otoczone są czule przez chwasty. Tak, wiem co mówię – czule. Otóż ten ogród fascynuje przechodnia, bo kwiaty i chwasty rosną w symbiozie. Widać, że właściciel nie ma serca wyrwać jednych roślin na rzecz drugich, te więc, wypracowały sposób na wspólną egzystencję. Chadzając na spacery, zawsze zwalniałam obok domku poety i dyskretnie wypatrywałam właściciela. Przez moment nawet myślałam, że może dom jest opuszczony i zamieszkują go jedynie koty leniwie wylegujące się na słońcu. Któregoś dnia, kiedy już niemal całkiem porzuciłam myśl o poecie z sąsiedztwa, poznałam właściciela dworku. Tego dnia, jak zwykle spacerowałam z dziećmi, gdy te wyprzedziły mnie krzycząc z zapałem „dzień dobry!”. W ogrodzie przed domem poety, tyłem do nas stała staruszka i zrywała maliny prosto z krzaka. Na gromkie „dzień dobry” odwróciła się pozdrawiając nas. Zamiast poety, zobaczyłam twarz utkaną ze zmarszczek, na której szkliły się wesołe oczy. Staruszka pozdrowiła nas, prosząc dzieci żeby zaczekały. Powolnym krokiem ruszyła do bramy i poczęstowała nas garścią malin.
Wiecie już dlaczego przechlipałam wczorajszy dzień? Bo prawdopodobieństwo, że przybysze z innej planety wylądują w morzu kwiatów, a my przywitamy ich malinami jest jak jeden do miliarda. A zresztą, nawet gdyby to się zdarzyło to czy będzie to prawdziwy obraz naszej planety?
Cierpię na chroniczną wiarę w dobro człowieka, która co moment jest brutalnie rozjeżdżana czołgiem potwornych informacji ze świata. Dlaczego nie możemy delektować się światem? Dlaczego musimy go zawłaszczać?
I pisząc ten tekst wiem, jak bardzo, ale to bardzo jestem naiwna. I wiecie czego się boję? Ze wiadomość zwrotna z naszej planety może być taka: „znaleźliśmy inteligentne życie na Ziemi, to kwiaty i chwasty.
- Płakałaś mamo? - zapytał Ąfel przyglądając się rozlanej w kuchni wodzie. - Bardzo płakałam – odpowiedziałam w myślach.
Pamiętam taką scenę z samochodu. Lolek noworodek ćwiczy gardło wniebogłosy. Czteroletni Zbynio przekrzykuje Lolka wrzeszcząc, że musi siku, tu i teraz, dokładnie w tym miejscu autostrady, prośbę swą kończy niedorzecznym pytaniem, niczym wykrzyknikiem. Standard. Okładamy się więc tymi krzykami niczym granatami. Ja mówię, że siku nie tutaj, bo to autostrada, ale Zbynio nie słyszy, oto moment na przeszywające libretto opery „Falset barbarzyńca” w wykonaniu Lorenza Ferreiry. Zbynio odrzuca mi granat – co?!! Co mamo?! W locie go chwytam i drę się – tu nie zrobimy siku, bo to autostrada!! Granat przejmuje mój mąż, próbuje przedrzeć się przez psychodeliczne libretto pierworodnego – zapomnij o sikaniu!! Nie teraz, był na to czas!! Nie wytrzymam!! - przechwytuje granat Zbynio. Opera trwa. I tylko dwuletni Ąfel, niczym ten anioł zesłany z nieba wprost do fotelika samochodowego, siedzi cichutko, wyzuty z pragnień i roszczeń. Kochane dziecko. Czemu wszystkie takie nie są? – pytam się w myślach, ale oczywiście się nie słyszę, bo Lolek wymyśla kolejne części opery. Dobroduszny Ąfelek siedzi, zapluszcza oczy i lekko uśmiecha się do mnie – tak mi się wydaje, nie jestem pewna, bo kakafonia histerycznych dźwięków mnie zaślepia. Wtem w trybie slow motion dociera do mnie co się dzieje, przecież Ąfel zawsze ma taką minę zanim... - nie zdążę tego domyśleć, oto anioł zesłany z nieba wprost do fotelika samochodowego, postanowił zwrócić światu to co spożył... A więc tak wygląda koniec świata – myślę, jednak w Apokalipsie trochę koloryzowali.
No i dziw się teraz człowieku, że jeszcze kilka lat temu, na myśl o podróżowaniu z milusińskimi dostawałam mdłości. Majowy wyjazd do Wetliny uświadomił mi, że czasy pt „Koszmar minionej podróży” odeszły w zapomnienie. Oczywiście, że dzieci mają nadal swoje „momenty”, marzę wtedy o szybie dźwiękoszczelnej z funkcją zaciemniania oraz fotelikach pod napięciem, ale to już nie to co kiedyś. Teraz naprawdę można z nimi jechać na koniec świata. Niedawno byliśmy w tatrach, dzieciaki przeszły 10 kilometrów (nawet trzyletni Lolek!) i wspięły się na Sarnią Skałę. Po powrocie do ośrodka sami wzięli prysznic, sami założyli piżamy, sami zjedli, sami umyli zęby i sami poszli spać. Bardzo, ale to bardzo cenię sobie ten moment, gdy dzieci wyrastają z pieluch i wręczają cię z tego z czego ty wyręczałaś je latami. Coś pięknego. Jestem prze szczęśliwa, że słowo „spontanicznie” zaczęło znowu odgrywać znaczącą rolę w moim życiu i nie jest już synonim słowa „męczarnia”.
Dlatego, kiedy Stradonia Serviced Apartments zapytały czy nie miałabym ochoty zabrać rodziny i pomieszkać u nich przez weekend, najspontaniczniej jak tylko potrafiłam, odpowiedziałam „no jasne, że będziemy!” Zapakowaliśmy więc samochód i ruszyliśmy w kierunku Wawelu. Do Krakowa mam ogromny sentyment, spędziliśmy tu „tydzień miodowy”, mieliśmy troje dzieci mniej i trzy razy więcej ciszy niż teraz. Tym razem miasto Kraka odwiedziliśmy wraz z przyjaciółmi, wspólnie dzieci mieliśmy aż sześcioro i przyznam, że Stradonia bardzo zaimponowała swoją odwagą, wystawiając swoje piękne apartamenty na pastwę sześciorga dewastatorów. Okazało się jednak, że płytki podłogowe mają pięćset lat gwarancji. Stradonia przezornie zaprosiła nas na nieco krócej niż pół wieku. Niemniej bardzo mnie cieszy, że Apartamenty wykazały się troską o rodziny wielodzietne i zdecydowały się na tak trwałe materiały. Dzięki temu możecie spokojnie już dziś zarezerwować apartament dla swoich pra pra pra pra wnuków z innej epoki!
Kiedy już wydaje mi się, że osiągnęłam wewnętrzny zen i jestem unagi, prymitywne jajko przywarte do patelni uświadamia mi, że moje miejsce na ziemi jest nadal wśród furiatów.
„Słyszałam, że prokrastynacja to po prosu strach z wyższym wykształceniem”. (Regina Brett, Jesteś cudem)
Nie pojmuję gdzie się podziały wszystkie skarpety? I dlaczego z każdej pary tylko po jednej?! To zagadka na miarę Trójkąta Bermudzkiego i Stonhenge! Rzucam Wam naukowcy skarpetę rękawicę. Żądam naukowego wyjaśnienia! Gdzie są miliony skarpet z całego świata?!
Nawróciłam się i uwierzyłam, że zupa krem z marchewki może smakować nie tylko jeśli masz 6 miesięcy, ale również wtedy gdy masz 372 miesiące. Wszystko za sprawą zupy, którą ugotowała dla mnie moja przyjaciółka na bazie tego przepisu. Pyyycha!
„Na stole operacyjnym opowiadałam lekarzom dowcipy. Musiałam przestać, bo mi się brzuch trząsł i nie mogli operować.” Joanna Kulmowa (Zwierciadło, wrzesień 2015).
Zawsze, kiedy biorę prysznic dzwoni telefon. Za pierwszym razem go ignoruję. Za drugim, kalam język słowami powszechnie uznawanymi za obraźliwe w Brazylii. Za trzecim razem odbieram. Z pianą na włosach, a po chwili z pianą na ustach, kiedy słyszę „no hejka, tak tylko dzwonię”.
Wróciło lato. Sumiennie korzystam. Oto ostatnie podrygi nagich nóg anno Domini 2015.
Wiecie co mnie cieszy? Że za wiele wiele lat o tej porze, kiedy będę sączyć kawę o poranku, przybiegną moje wnuki i zapytają "babciu, babciu, a co ty robiłaś we wrześniu 2015?". A wtedy ja, wyciągnę swój sprzęt, o którym nie śnili współcześni konstruktorzy, odpalę go i powiem "wrzesień 2015, powiadasz, momencik, zajrzymy na mojego bloga", a wtedy wnuki wybuchną śmiechem i powiedzą "no coś ty babciu, to ty żyłaś kiedy ludzie mieli blogi?". Poczuję się wtedy odrobinę zmurszała, ale będę bronić starych dobrych czasów, gdy technologia była tak prymitywna, że ludzie musieli zapisywać swoje wspomnienia w Internecie: "och kochani, blogi były wspaniałym wynalazkiem. Spójrzcie tylko, pytacie co robiłam trzydzieści lat temu we wrześniu i proszę! Spędziłam fantastyczny weekend w Krakowie z babcią Marysią i dziadkiem Michałem. - Z kim? - No z rodzicami wujka Franka, waszej mamy Lili i cioci Heli. - To oni wszyscy też już wtedy żyli?! - wnuki będą w szoku. - O moi drodzy, żyliśmy tak bardzo, że już więcej nie mogliśmy wycisnąć z tego życia. - A po co wy pojechaliście do tego Krakowa? - Na zaproszenie Stradonii, poszaleć i odpocząć, chociaż powiem wam szczerze kochani, że "odpocząć" to złe słowo. Pamiętam, że wasi rodzice jako dzieci byli nieznośni. - A co robili?! - Na przykład wasza mamusia, Lila, kiedy jadła, była brudna od stóp do głów. Jedzenie miała nawet na czole i śmiałyśmy się z babcią Marysią, że ona ma kubki smakowe we włosach. A wasz tatuś Lorenzo... jakby to powiedzieć? No powiedzmy, że nie dbał o konwenanse w kwestii sikania. - O co nie dbał? Konwe... co? - Chodzi o to, że nie przywiązywał wagi do miejsca, w którym robił siusiu. - Hahahaha, a co jeszcze robili? - Mogę wam powiedzieć co mówili, zapisywałam wszystko żeby móc to kiedyś przeczytać, posłuchajcie tylko:
Prawda, że można przechodzić tylko na niebieskim świetle? *** Lolek: Bardzo się o ciebie martwiłem, kiedy byłem w przedszkolu mamo. ***
Zbynio: Jak masz na imię piękny młodzieńcze? Lolek: Facet. *** Rozmowa z Lolkiem: - Mamo, kupisz nam budę dla psa? - A po co ci buda dla psa? - Nooo... jak będziemy mieli kota. *** Mamo, ty żyłaś kiedy były na ziemi dinozaury? *** Myślę, więc nie zapomnę. *** Mamo, wyglądasz trochę bezdomnie. *** Rozmowa z Lolkiem: - Mamo, a pani w przedszkolu obcina mi skórę nożyczkami. - Jezu, co?! - Nożyczkami pani obcina mi skórę! Od banana.
Image may be NSFW. Clik here to view. - Babciu, a co wy tu robicie z dziadkiem Michałem? - No jemy sushi, chociaż ja akurat powinnam powiedzieć, że "ushi", haha - zażenuję wnuki sucharem na miarę Karola Sztrasburgera, o którym wnuki nigdy nie słyszały.
Image may be NSFW. Clik here to view. - Babciu, a na tym zdjęciu przecież odpoczywasz, a mówiłaś, że z rodzicami się nie dało. - O moi drodzy. To tylko na potrzeby zdjęcia. Wasi rodzice i wujkowie dostali po złotówce żeby minutę siedzieli spokojnie.
Image may be NSFW. Clik here to view. - O rety babciu, a kto to? - To ja... - Haha, chciałabyś, no kto to? - No ja sto lat temu... A dokładniej trzydzieći, we wrześniu 2015. - Czyli dziadek Majkel mówił prawdę, że kiedyś byłaś ładna.
Image may be NSFW. Clik here to view. Image may be NSFW. Clik here to view. Image may be NSFW. Clik here to view. - To wujek Franek i ciocia Marysia? - Brawo! - A co oni jedzą? - Nutellę. - Co? - O rety nie znacie Nutelli? No taki krem czekoladowy do smarowania pieczywa, pamiętam, że tego ranka ciocia i wujek zjedli chyba cały wielki słoik na śniadanie. - O nie! A teraz wujek Franek zabrania nam jeść słodyczy, mówi, że są niezdrowe i psują się od nich zęby! - No więc koniecznie musicie pokazać mu to zdjęcie.
Na szczęście to wszystko dopiero za trzydzieści lat. Tymczasem idę wyciskać ten 2015 i kolekcjonować fajne momenty, żeby wnuki zazdrościły mi czasów, w których żyłam! PS Wiecie co? Jeśli naprawdę przyjdzie czytać mi ten wpis wnukom za ćwierćwiecze to zapewne będę ryczeć jak bóbr i pamiętać weekend w Krakowie jak dziś...